Tym razem do spotkania doszło w Bielefeld w Niemczech, gdzie ci wyjątkowi, wojenni uchodźcy, znaleźli dom, w którym mogą czekać na zakończenie wojny.
Tę historię szczegółowo opisywaliśmy w marcu, krótko po wybuchu wojny w Ukrainie. Wtedy, po trzech dniach spędzonych w bunkrze w Białej Cerkwii niedaleko Kijowa, nocą, po długiej podróży autokarami, do Kołobrzeg dotarła ponad 30-osobowa grupa odwodnionych i wycieńczonych, niepełnosprawnych intelektualnie i fizycznie dzieci, podopiecznych specjalnego ośrodka. Przyjechali ze zdezorientowanymi, zmęczonymi podróżą opiekunkami. Zakwaterowano ich prowizorycznie w Słoneczku, adaptując naprędce pomieszczenia sanatorium do potrzeb dzieci z tak wieloma dysfunkcjami. Akcję pilotował Urząd Marszałkowski, a jej koordynatorem na miejscu była Anna Bańkowska, członkini zarządu województwa, kołobrzeżanka. Na jej apel natychmiast odpowiedzieli specjaliści, pracownicy kołobrzeskich placówek prowadzonych przez Polskie Stowarzyszenie na Rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną. Dołączyli do nich wolontariusze, którzy poświęcając prywatny czas, ruszyli z pomocą dzieciom w potrzebie. Przez 17 dni pielęgnowali, karmili i umilali czas niespodziewanym gościom Słoneczka. Gdy po blisko 3 tygodniach, konwój 16 karetek niemieckiego Czerwonego Krzyża i 9 busów wyjeżdżał z dziećmi do oddalonego 700 km od Kołobrzegu ośrodka w Bielefeld, prowadzonego przez Fundację Bethel w Nadrenii - Północnej Westfalii, rozstanie mocno przeżywali zarówno wszyscy.
- 17 dni to niby niedużo, ale wystarczyło, by nawiązały się relacje, więzi - mówi Barbara Szczeglik, dyrektorka PSONI w Kołobrzegu. - Każdemu z nas jakiś maluch, albo starsze dziecko, zdążyło skraść serce. Wszyscy byliśmy bardzo rozbici po ich wyjeździe. Wiedzieliśmy przecież, że jadą do miejsca, w którym na pewno nie będzie im źle, ale cień niepokoju pozostał.
Anna Bańkowska przypomina: - Już wtedy obiecałam, że zrobię co w mojej mocy, żebyśmy mogli ich jeszcze zobaczyć - mówi. I pojechali. Wyjazd zorganizował Urząd Marszałkowski. Spotkali się z przedstawicielami fundacji, poznali zasady działania. Część rozwiązań wydała się im nawet możliwa do przeniesienia na polski grunt. Do spotkania z dziećmi doszło w niedzielę: - Gdy tam dojeżdżaliśmy chyba wszyscy z przejęcia słyszeliśmy bicie swoich serc. Denerwowałam się jak przed egzaminem na prawo jazdy. A potem była już tylko radość i łzy, bo dzieci urosły, przytyły. A Dima, który stał mi się najbliższy, dotąd dziecko leżące, chodził! Zobaczył mnie, wziął za rękę i poszliśmy. Byłam w szoku.
Barbara Szczeglik zwróciła uwagę na różnice w systemie opieki: - Część z nich wynika stąd, że jako Słowianie jesteśmy bardziej emocjonalni, wylewni. Pewne jest to, że dzieciom nie dzieje się żadna krzywda. Warunki bytowe mają znacznie lepsze niż te nasze, prowizoryczne.
W Bielefeld jest też grupa znacznie sprawniejszych, starszych chłopców i młodych mężczyzn z Białej Cerkwi, którzy przebywali w ośrodku w Łukęcinie. W Niemczech zastali większość ukraińskich opiekunek. Pracują w fundacji.
- Żałujemy tylko, że nie mieliśmy więcej czasu na spotkaniem z dziećmi - mówi nam Barbara Szczeglik. - Ale jesteśmy znacznie spokojniejsi.
Ale, jak podkreśla, ta historia nie jest jeszcze zamknięta. - Byłaby, gdyby spełniło się życzenie, z którym żegnaliśmy się w Polsce z opiekunkami dzieci: by następne spotkanie nastąpiło po zakończeniu wojny, w Białej Cerkwii, gdy będą mogli zaprosić nas do siebie - mówi.
Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?